literature

Saga Poniedzialku 14

Deviation Actions

Fursik's avatar
By
Published:
510 Views

Literature Text

                                                    Saga Poniedziałku 14

Ludzie za dużo hałasują. W każdym prawie momencie słychać szelesty kartek, niepotrzebne przesuwania krzeseł czy szepty słyszalne nawet z drugiego końca sali. Nie ma ani sekundy ciszy, jak gdyby ludzie jej nienawidzili, nieustannie dążąc do całkowitego braku ciszy, która najwyraźniej, z momentem jej nastąpienia, otworzyłaby ogromną wyrwę w czasoprzestrzeni, pochłaniając wszystko w swoim zasięgu w nieskończoną otchłań niebytu.

Z czasem chyba stałem się nadwrażliwy na bodźce słuchowe. Jako jedyny bojownik o ciszę jestem postawiony w raczej niefortunnej sytuacji siedząc w 37-osobowej klasie. Mam świadomość tego, że to naturalne, ale czasami staje się to dla mnie dosłownie nie do zniesienia. Boję się sam siebie. Boję się tego, że byłbym w stanie ziścić wszystkie swoje czarne myśli nasuwane przez nieustające dręczenie moich bębenków usznych.

-„A słyszałaś, że tydzień temu podobno zorganizowany był…” – Tak, świetnie, wiemy. Nie ma sensu usprawiedliwiać swojej niewiedzy rozrywającym tkanki śmiechem.

Szur. Szur szur. Szur szur szur.

Szur. Tak, zauważyłem, że akurat to krzesło przesuwane po podłodze wydaje takie przezabawne dźwięki, mogące roznieść w pył kieliszki stojące w promieniu kilku metrów od niego.

Zaczynało się od efektu kuli śniegowej. Jeden szept, potem drugi, za nim odważnie cała rzesza. Teraz już nie trzeba kuli. To lawina schodząca bez ostrzeżenia, przysypując sobą całe połacie terenu. A wszystko przez jeden szept, który okazał się być zbyt głośny.

A co okazało się być remedium odsyłającym w niepamięć wszystkie wyroki za zakłócanie świętego spokoju lekcyjnego, a zarazem spełnia się jako świetny wypełniacz czasu?

Śmichy i chichy rodzaju wszelakiego, najczęściej latające jakieś dwa kilometry za kontekstem.
Ktoś przyszedł do sali po atlasy geograficzne? Cha cha i che che na pewno nie zaszkodzi.
Zaciąłeś się w pół zdania podczas odpowiedzi ustnej? Dwa cha chy i nie musisz martwić się o tą dwóję.

To wszystko zebrane razem naprawdę podnosi temperaturę mojej posoki. Wtedy nadchodzą czarne myśli.
Słowa? Słów już dość słyszałem. Mam ochotę po prostu podejść do takiej gaduły, szybkim ruchem pozbawić zeszytu jednej z kartek i przeciągnąć ją powoli po jej gałce ocznej. Jak karta kredytowa w czytniku.

Wiem, że to okrutne, ale czasami warto zarezerwować w pamięci trochę miejsca na stare powiedzenia. „Bójcie się gniewu spokojnego człowieka.”

A ja, na szczęście lub nieszczęście, jestem bardzo spokojnym człowiekiem.

Tak jest, jestem spokojny. Dlaczego więc nie skupić się przez chwilę na moim powodzie bycia w tym pomieszczeniu, czyli wiadomości, które stara się nam przekazać nauczycielka?


Hm. A to ci nowość. Okazuje się, że według polskiego prawa możliwe jest małżeństwo między 18-latkiem i 16-latką. Niby typowy fakt nabyty na lekcji wiedzy o społeczeństwie, ale ja zostałem tym wewnętrznie zniszczony.

Inna sprawa, kiedy wyczytuje się takie dane w gąszczu pustych numerów, a inaczej jest, gdy siedzi się w klasie pełnej osób, które już od roku prawnie mogą być żonami, a że większość takich małżeństw zawieranych jest z wiadomych powodów, mogłyby być również matkami. To naprawdę działa na wyobraźnię, lecz w ten mniej przyjemny sposób.

Każda z siedzących w tym pomieszczeniu dziewczyn mogłaby lada dzień stanąć na ślubnym kobiercu, stanąć przed księdzem, który jeszcze rok temu udzielał im bierzmowania i recytować wykutą na blachę przysięgę małżeńską.

Zaczyna się nowy rok szkolny. Nauczyciel zapisuje sumiennie kolejne imiona w dziennikowej liście obecności.

-„O, widzę te same nazwiska. Jesteście może rodzeństwem?”

A ci z lekkim uśmieszkiem na ustach:

-„Nie, małżeństwem.”


Wracając do wiadomego powodu takich związków, to po dwóch latach, kiedy matka musi iść pisać maturę, ten powód biega jej pod nogami, czepiając się nogawki i mówiąc do niej „mamo”?

Wygląda na to, że ten, kto wymyślił równie satyryczne co pamiętne stwierdzenie, że seks w Polsce można uprawiać od lat 16 a oglądać od 18 miał sporo racji, jeśli nie całkowitą.

To prawdziwy absurd. Przecież słowo „małżeństwo” zawsze kojarzy się z pewnym stopniem dojrzałości, poczuciem odpowiedzialności za drugą osobę, ze wspólnym życiem pod jednym dachem, spędzone na powiększaniu narodowego PKB i utrzymywania czegoś, zwanego rodziną.

I gdybyśmy na szali prawa z jednej strony położyli parę dwudziesto-kilku latków, którzy znają się dobrze i chodzili ze sobą przez parę(naście) miesięcy, a po drugiej stronie rzucić licealistkę w towarzystwie pierwszego lepszego żigolaka, którzy na dyskotece bawili się trochę za dobrze, szalki stałyby na jednym poziomie. Oto nasz kraj.

Takie małżeństwo wydaje mi się być koszmarem, i to takim, po którym budzisz się zlany potem, z niepokoju nie mogąc zmrużyć oka przez resztę nocy.

Wielkie wydarzenie cała rodzina postawiona na nogi, niedługo ślub! Trzeba się dobrze przygotować, wynająć salę weselną, zaklepać termin u księdza, wziąć pożyczkę na celebrację.
Po paru tygodniach, kwadracik oznaczający obecną datę w kalendarzu spotyka się z numerem dnia otoczonym wielkim, czerwonym kółkiem.

Zanim jeszcze słońce wzejdzie nad nieboskłon, jestem już hermetycznie upakowany w garnitur i spodnie ograniczające moje ruchy do poziomu upośledzonego pingwina. Wraz z pierwszymi promieniami światła dziennego, wchodzę do kościoła, gdzie dziesiątki par oczu, z którymi dzielę to samo DNA ani na chwilę nie spoglądają w kierunku innym niż ja, zacieśniając razem pętlę wokół mojej szyi jeszcze ciaśniej, niż czerwony, błyszczący krawat.

Wszyscy mają na twarzach szeroki uśmiech, ale jak to mawiała pewna kusa rudowłosa: „To, że uśmiecham się na twój widok, nie musi wcale znaczyć, że się cieszę. Mogę sobie na przykład wyobrażać, że stoisz w płomieniach.”.

Niestety, moje próby odkrycia w sobie umiejętności samoistnego dokonania samospalenia zostały przerwane przez narastający pomruk silnika, który po zmianie w coraz głośniejszy warkot, ugasł.
Wszyscy umilkli, a wzrok całego kościoła skupił się na ciężkich, drewnianych wrotach. Ptakom świerkającym na zewnątrz ani myśl było przerywać swoje śpiewy. Dzięki temu byłem pewien, że czas nie stanął w miejscu, gdyż nawet pyłki kurzy połyskujące blado w koralowych odcieniach światła padającego przez witraż wydawały się być zamrożone w swojej pozycji.

Oczywiście taki stan rzeczy nie mógł być wieczny. Wraz z momentem, gdy drzwi świątyni zaczęły się otwierać, mechanizmy zegarków wróciły na swoje pozycje, pyłki ruszyły z miejsca, a organista zaczął leniwie grać pierwsze nuty pieśni weselnej.

Kiedy echo zgrzytu wrót nareszcie zaczęło cichnąć, w świątyni dało się słyszeć już tylko kolejne akordy elektrycznych organów. Blada jak śmierć postać przekroczyła stary, nadpleśniały próg i w towarzystwie ojca, któremu najpewniej dodałem kilka pojawiających się na głowie siwych włosów, zaczęła powoli kroczyć w moim kierunku.

W takich sytuacjach często mówi się, że serce podchodzi człowiekowi do gardła, ale to było coś innego. To tak, jakbyś stał u wrót piekieł, a sam Mefisto odprowadzał cię do twojej komory wiecznych cierpień, pokazując po drodze pozostałych nieszczęśników skazanych na swoje własne, osobiste piekło.

Wraz z ostatnimi dźwiękami pieśni diabła, zjawa stała już u mojego prawego boku. Odprowadzający ją ojciec wykonał swoje zadanie i w drodze do ławy wymienił ze mną parę „płomiennych uśmiechów”.
Usiedliśmy na swoich miejscach, a raczej ona usiadła na małym tronie z poręczami wyszywanymi syntetycznym aksamitem, a ja usiadłem na urządzeniu przypominającym średniowieczne narzędzie tortur, gdzie każdy, nawet najmniejszy ruch ofiary wbijał w jej ciało dziesiątki ostrych jak brzytwa szpikulców.

O dziwo cała Panika, która siedziała mi do tej pory na ramieniu, ulotniła się bez słowa, jak pies, który przed sekundą usłyszał słowo „weterynarz”.

-„Uciekła” – pomyślałem.

Uciekła razem z Nadzieją, pozostawiając po sobie tylko nienaturalny, przedśmiertny spokój. W pewnym sensie słusznie – skoro nie ma już żadnych szans, jaki jest sens w panikowaniu? A dopóki ten starzec na ambonie wygłasza swoje liniowe gadki, przez ten czas mogę…

-„A teraz przystąpmy do złożenia przysięgi małżeńskiej.”

Na ramieniu nagle znów dał się odczuć parzący oddech Paniki. Wygląda na to, że myliłem się co do niej. Uciekła z Nadzieją tylko po to, aby zarżnąć ją gdzieś daleko w polu, zakopać zwłoki daleko od czyjegokolwiek wzroku i powrócić ze zdwojoną siłą.

Bez Nadziei mogła teraz szaleć sobie ile dusza(nie moja, oczywiście) zapragnie. Dobrze, że moja rola sprowadzała się tylko do bezmyślnego powtarzania słów duchownego, bo miałem wrażenie, że gdybym został wtedy zapytany o własne imię, zapomniałbym odpowiedzi i stałbym wpatrzony w ziemię jak nierozgarnięty uczeń wywołany do tablicy.

Miałem na głowie większe zmartwienia niż pamiętanie swojego imienia, gdyż ze wszystkich sił starałem się nie złamać w pół pod rosnącym naporem Paniki. Nagle ksiądz zrobił chwilę przerwy w swej mowie i zmienił ton na bardziej stanowczy i poważny.

-„Czy ty…”

Cholera.

-„…bierzesz tę oto kobietę…”

Cholera, cholera, cholera.

-„… za żonę?”


Ostatnie słowo zabrzmiało jak wyrok. Panika na chwilę ustąpiła, Nadzieja leżała jakieś dwa metry pod ziemią, Spokój postanowił wpaść na chwilę z przyjacielską wizytą. Co innego miałem zrobić?
Jedno słowo i po krzyku. Oczywiście tym wewnętrznym krzyku, który starał się nagiąć czasoprzestrzeń i przeteleportować się na Kamczatkę.

Nastąpiło kilka sekund radosnego(znów nie dla mnie) oczekiwania. Stary amerykański zwyczaj zobowiązuje nawet tu. Dziadek w sutannie zamknął swoją księgę, uśmiechnął się w sposób wyrażający zadowolenie z kolejnej dobrze wykonanej roboty i głosem pełnym ulgi rzekł:
-„Możesz teraz pocałować pannę młodą.”

Nie chciałem tego robić. I ciało i dusza wyświetlały obrazek pokazujące stanowcze „NIE”. Niestety, istnieją na świecie siły mocniejsze od ciała i duszy. Należy do nich między innymi wzrok ojca dziewczyny, która czeka z odsłoniętą twarzą, z zamkniętymi oczami oczekująca na gest ostatecznego przypieczętowania naszego, a raczej mojego i swojego związku.

No cóż, skoro umysł już dawno wyjechał na urlop chorobowy…

Nagłe oklaski. Blaski fleszy. Ludzie wstają z krzeseł, skądinąd dają się słyszeć gwizdy. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszałem spazmy któregoś z członków rodziny. Spazmy szczęścia i wzruszenia.

Odchylając głowę do pozycji pierwotnej, spostrzegłem, że nie jestem już w kościele. Dookoła mnie rozciągały się kremowe tynki sali weselnej, stoły ułożone rządkiem dookoła parkietu, każdy zaproszony gość usadzony na swoim miejscu. Stoły obwito zastawione – ciastka, owoce, oranżada, puste talerze czekające na zapełnienie ich znakomitymi frykasami.

A zawartość butelek ukrytych pod stołami jeszcze obfitsza.

Wynajęta kapela powoli podłączała swój sprzęt, przygotowując się na rozpoczęcie zabawy, ale oto wujo Stefan wstał ze swojego miejsca.

-„Czas na pierwszy toast! Zdrowie młodej parze!”

Fala gromkich oklasków wypełniła parkiet, stoły, kapelę, butelki wciąż cierpliwie czekające aż ktoś chwyci je za szyjki i wyciągnie spod stołów.

W tym momencie mój kochany mózg wrócił z urlopu, a jako pamiątkę z podróży przywiózł mi jedno zasadnicze pytanie:

-„Co tu się do cholery jasnej dzieje?”

Przez parę sekund starałem się znaleźć odpowiedź, ale współpraca umysłu skończyła się na zadaniu owego pytania. Wujcio cały czas wygłaszał swoją skrupulatnie przygotowaną mowę:

-„Wiecznej szczęśliwości pla ple, obfitości bla bla ble życia, ple pla pla dzieci(argh!), dobrego bla bla i ble ble. Wszystkiego tego życzę wam na nowej drodze życia!”

Kolejna fala oklasków. Parkiet, stoły, kapela, butelki. Wszystko było już gotowe. Wtedy dostrzegłem, że odpowiedź na moją zagwozdkę stała tuż przede mną. Powtarzałem sobie ostatnie trzy usłyszane słowa jak mantrę, wyruszając na poszukiwania swojej odpowiedzi na dnie kieliszka.

-„Nowa droga życia…”

Szkiełko numer trzynaście wylądowało po opróżnieniu na stole z głośnym stukiem. Zapewne gdyby ten stuk był choć o pół decybela głośniejszy, delikatna struktura kieliszka niechybnie rozpadłaby się na tysiące kawałków.

Wycieńczona kapela ostatkami sił starała się podtrzymać jakikolwiek podkład muzyczny do nieustających rozmów gawiedzi parkietowej.

Sześćdziesięcioprocentowa woda skutecznie rozwiązała struny głosowe wszystkich wujków, cioć, dziadków, babć, rodziców, rodziców chrzestnych oraz innych krewnych i znajomych. Pewnie gdybym podszedł do nich o jakieś pół metra, mógłbym usłyszeć dokładnie co przez cały czas kryło się za tymi oklaskami. Ale tego nie zrobiłem.

Po pierwsze, swoje już słyszałem i widziałem. Po drugie, alkohol okazał się być cudowniejszym wynalazkiem niż do tej pory sądziłem.

Znaczenie stołów, parkietów, kapeli i butelek, które stały już w większej części wypełnione pustką nadal było spore, ale przestało mnie już ono obchodzić.

Nigdy nie lubiłem wesel. Cały czas powtarzano mi, że to rozrywka dla dorosłych. Bo co może być doroślejszego od zebrania się w wielką gromadę, chowając przed sobą wódkę pod stołami a na znak toastu upijać się grupowo prawie do nieprzytomności?

Cóż doroślejszego od rozmów, które z czasem i przelanymi kielonami stają się coraz głośniejsze?
A jednak ma to pewną nazwę.
Tradycja, moja droga. Tra-dyc-ja!

-„Wiem, kochanie. Wiem.”

Hm?

Okazało się, że alkohol ma też mniej cudowną moc zamieniania myśli w słowa…

Zjawa wyglądała na trochę zasmuconą. Widać było po niej, że starała się zachować pewien stopień trzeźwości.
Zrezygnowany opadłem na krzesło i jeszcze raz przebiegłem oczami po wszystkich kremowych tynkach.

-„Przepraszam” – wydusiłem po dłuższej chwili.

-„Hm?”

-„Po prostu przepraszam. Za to wszystko. Nigdy nie chciałem, żeby skończyło się na…” – pokazałem ręką parkiet z chmurką promili unoszącą się nad rozbawionym tłumem – „…na tym!”

-„Wiem, kotku. Nie szkodzi.”

Objęła mnie i przytuliła mocno do siebie, ale raczej zrobiła to dla swojego komfortu niż dla mojego. Tym samym wzięła mnie całkowicie z zaskoczenia. Nie pamiętam kiedy ostatnio ktoś mnie przytulał.

Siedziałem więc dalej, cały czas wpatrzony w wyraz twarzy Zjawy. Nie wyglądała już na smutną. Bardziej przypominała kogoś stęsknionego, oczekującego czegoś lub kogoś ważnego.
Może tęskni za starą drogą życia? Minęło przecież dopiero kilka godzin nowej drogi. Lepszego wesela? Nie było wątpliwości, że trudno o bardziej polskie tradycyjne wesele.

Czego mogłaby zatem oczekiwać? Otępiałe synapsy zaczęły niemrawo pracować, łącząc ze sobą kropki pomimo wszechobecnego brzęczenia tworzonego przez pijących, śmiejących się i gadających.
Wiedziałem, co stało za tą stęsknioną twarzą. Musiałem po prostu do tego dotrzeć.
Oczekiwanie? Tęsknota? Tradycja?

Ding! Właśnie o słowo, powtarzane ostatnio przeze mnie do znużenia zapaliło we mnie lampkę. Bardzo czerwoną lampkę. Lampkę tak dużą i tak czerwoną, że swoim światłem byłaby w stanie w ułamek sekundy zatrzymać rozpędzony pociąg towarowy.

Na szczęście małe stworzonka zwane promilami krążyły we mnie w liczbie wystarczającej, aby nawet kilkunastotonowy pociąg powiedział „jebać to” i jechał dalej, za nic mając sobie swoje wewnętrzne lampki ostrzegawcze, migające na desce rozdzielczej jak dyskoteka.

-„Chodźmy” – wyrzuciłem z siebie z nutą lirycznego uniesienia.

-„Ale dokąd?” – oczy Zjawy zalśniły błyskiem jak oczy kotki, która właśnie ujrzała swoją ulubioną zabawkę mknącą po podłodze.

-„Nie wiem, gdziekolwiek. Byle dalej stąd.” – nigdy nie myślałem, że zaśmieję się mówiąc takie słowa.

Po chwili cały czas biegłem już prawie ślepo  przed siebie, nieustannie trzymając za dłoń Zjawę, która prawie unosiła się w powietrzu próbując za mną nadążyć. Mijaliśmy kolejne rzędy drzwi  i korytarzy, ale zdawałem sobie sprawę, że coś takiego nie może trwać wiecznie. Jak na zawołanie usłyszałem wtedy lekkie dzwonienie z kieszeni marynarki. Przystanąłem na chwilę, zdjąłem ten cholerny pingwini frak i zacząłem doszukiwać się źródła owego dzwonienia.

Po około dwóch minutach przetrzebiania kieszeni, znalazłem. Był to klucz wręczony mi bez słowa przez recepcjonistę podczas witania gości. Najwyraźniej miałem wtedy tak wiele na głowie, że mały, płaski kawałek metalu umknął mojej uwadze.

Zjawę najwyraźniej rozbawiła moja lekka szarpanina z garniakiem, toteż wydała z siebie lekki chichot, jakby usłyszała dobry żart, nie będąc przymuszoną do śmiechu dobrym wychowaniem.

Zarzuciłem ciężki kawał materiału przez ramię, jedną ręką trzymając za rękaw, podczas gdy drugą ująłem Zjawę ponownie.

Kontynuowaliśmy swoją szaloną pogoń za nieistniejącym królikiem, jednak od tego momentu miała ona cel, a były to drzwi z numerkiem 38 wygrawerowanym tuż powyżej wysokości wzroku.
Gdy zdobycz została wypatrzona i doścignięta, cały zdyszany zacząłem siłować się z zamkiem. Zauważyłem wtedy, że od dłuższego czasu trzy mądre słowa wujaszka powtarzały mi się w myślach jak zacięta płyta:

-„Nowa droga życia, nowa droga życia, nowa droga…”

Zjawa niewątpliwie czerpała sporą przyjemność z patrzenia na mnie męczącego się z najprostszymi czynnościami. Podczas gdy raz za razem uciekał mi to klucz to zamek, stała po prostu obok, spoglądając na mnie z lekko szyderczym uśmieszkiem. Po około dziewięciu próbach mój cel został osiągnięty.
Oczy Zjawy znowu zalśniły swoim blaskiem.

-„Chyba jest dla niej charakterystyczny.” –pomyślałem na głos.

Jednak umiejscowienie klucza tam, gdzie z założenia znajdować się powinien stanowiło zaledwie połowę sukcesu.

Powoli acz stanowczo zacząłem przeciągać go w lewo tak starannie, jak gdyby miał on wypaść z zamka przy pierwszym nieporadnym ruchu.

Kiedy poczułem w dłoni mechanizmy otwierające drzwi, do moich uszu dotarł nieznośny pisk, przeszywający człowieka na skroś jak igła wystrzelona z karabinu snajperskiego prosto w kanalik słuchowy.

Coś jak odgłosy konającej strzygi, tarcia paznokciami po tablicy i alarmu przeciwpożarowego połączone w jedno. Nie zastanawiałem się co było źródłem tego nieludzkiego hałasu. Chciałem tylko, aby się jak najszybciej skończył.

Podniosłem gwałtownie głowę znad książki, wydając z siebie przytłumiony, krótki krzyk przerażenia, jakbym obudził się z nocnego koszmaru.

Za plecami wybuchła kolejna bomba śmiechu, najpewniej jako reakcja na-  jak się okazało – ludzki pisk.
Powracając do rzeczywistości poczułem lekką ulgę, która po chwili została zastąpiona prze złość.

Ludzie zdecydowanie za dużo gadają.
Heh. A to ci nowość. Już dawno myślałem, że 1500 słów to dla mnie limit, którego już nigdy nie przeskoczę. Oby to zaskoczenie udzieliło się też czytelnikowi, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Enjoy.
© 2014 - 2024 Fursik
Comments2
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Kropcia's avatar
Hmmmm. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć...
Jak dla mnie to tekst mógł się zakończyć na zdaniu "A ja, na szczęście lub nieszczęście, jestem bardzo spokojnym człowiekiem.".
W sumie ten początek ma swój urok i klimat. Poniekąd się w nim zakochałam i zafascynował mnie :3
Za to cała reszta... (bez urazy ;]) jest dla mnie zbędną paplaniną. Chyba że jako oddzielny tekst. Ale to tylko moje zdanie :D